Nie czuję się ani epatowany, ani obrażany przez Marcina Koszałkę. Jego ekshibicjonizm jest potrzebny.
Trzeba mocno niedowidzieć, albo, co gorsza, być zaślepionym, by do jednego nieświeżego wora wrzucać tak odmienne zjawiska, jak nudny choć efekciarski film Ewy Borzęckiej pt. „Oni” i elektryzujący debiut Marcina Koszałki „Takiego pięknego syna urodziłam”, który mimo iż nosi znamiona dzieła młodzieńczego, jest filmem poważnym i odkrywczym. Ten wspólny wór zwie się „brutalna prawda o świecie”, a potrząsnął nim jakiś czas temu Tadeusz Sobolewski, nawołując do „bezinteresownej obserwacji żyda”, przeciwstawionej królującemu ponoć do niedawna w polskim dokumencie „mentorstwu”.
Pozornie wszystko się zgadza. W obydwu filmach widzimy rzeczy drastyczne i przytrafiające się ludziom z krwi i kości, a nie telewizyjnym fantomom. By ujawniła się między nimi radykalna różnica, wystarczy jednak obydwa utwory postawić wobec pytania, zadawanego kiedyś studentom reżyserii przez Krzysztofa Kieślowskiego, skądinąd znanego moralistę, którego Sobolewski jest zagorzałym egzegetą. Pytanie brzmi: „Po co włączyłeś kamerę?” Otóż film Borzęckiej, wbrew swemu tytułowi, nie jest utworem, który miał nas poruszyć losem kolejnej grupy „wykluczonych”, brak w nim bowiem najskromniejszej choćby analizy społecznego kontekstu bezdomności. Przy całym swym demonstracyjnym antyestetyczmie nie jest to także film „szokerski”, co trzeba autorce skatologicznej „Arizony” policzyć na plus, kręcenie bowiem po raz tysiączny „pieskiego świata”, tym razem w podwarszawskich dekoracjach, byłoby aktem monstrualnego wyjałowienia. „Oni” przywodzą raczej na myśl bohatera „Monizy Clavier” Mrożka, który czepiając się napotkanych przechodniów, skowyczał: „Wybili, panie, wybili”, pokazując przy tym swe braki w uzębieniu. Borzęcka, kolekcjonując przed kamerą brudne zmarszczki, zaropiałe oczy i tłuste włosy, okraszone pijackim zawodzeniem i bełkotliwym monologiem, dokonuje w istocie tego samego zabiegu, co Mrożkowy nieszczęśnik - podtyka kikut przed oczy i mamle: patrzcie, jakie to brzydkie i powąchajcie, jak nieładnie pachnie! Być może jestem odosobniony, ale ten rodzaj apelu wywołuje we mnie skutek przeciwny od zamierzonego.
A Koszałka? Mimo agresji wylewającej się z jego świadectwa, mimo drastyczności obrazu wynikającej z kontrastu między intymnością opisanych relacji a ich gwałtowną bezwzględnością - nie czuję się ani epatowany, ani obrażany. Ten ekshibicjonizm jest potrzebny. Służy ostatniej scenie, która pozwala zrozumieć sadomasochistyczny mechanizm rządzący rodzinnym bestiarium, a więc i stwarza szansę wyjścia z sytuacji. Dzięki tej poincie film Koszałki przestaje być zlepkiem okropności (jak u Borzęckiej) i staje się narracją. Natomiast fakt, iż autor pokazał własną rodzinę sam pojawił się przed kamerą, dowodzi odwagi. Ale nie tej taniej odwagi wywlekania prywatnych brudów. On ma odwagę rozmawiania ze światem, mówienia o sobie w swoim imieniu. O ile łatwiej schować się za gardą obiektywu i być „rzecznikiem nędzy” albo „piewcą obrzydliwości”. Cudzych, rzecz jasna, cudzych.