Szkoła jest nie tylko instytucją wychowawczą, nie tylko miejscem, gdzie starsi nauczają młodych. Szkoła to miniaturowa społeczność. Mechanizmy rządzące życiem szkolnym są bardzo podobne do tych, które stanowią o życiu dojrzałym; uczniów formuje zarówno szkolny regulamin i zakres obowiązków, jak świadomość, że uczestniczy się w pewnej wspólnocie.
W filmie Tomasza Zygadły „Szkoła podstawowa” (zrealizowanym pod opieką artystyczną Krystyny Gryczełowskiej), oglądamy szkołę sprawnie funkcjonującą jako instytucja, klasę, która ma miano klasy wzorowej i nauczycielkę, której obowiązkowości uchybić nie sposób. A przecież obraz tej szkoły niepokoi, zasmuca, skłania do sprzeciwu.
Niby beznamiętna kamera wprowadza nas na scenę szkolnego „sądu skorupkowego”, zorganizowanego w ramach zajęć wychowawczych. W kącie klasy stoi grubas, który wykroczył przeciw regulaminowi - naprzeciw ma kolegów i koleżanki, którzy wypominają mu te wykroczenia, ujawniają inne, proponują wystawienie takiego, a nie innego stopnia ze sprawowania. Milusińscy przypominają trochę referentów podatkowych, a trochę ławników sądowych. Prześcigają się w zarzutach, licytują się w projektach wyroku; wszyscy mają obywatelską słuszność przeciw samotnemu grubasowi, który srodze przewinił. W którymś momencie z ostatniej ławki podnosi się jakiś milczący dotąd malec i powiada, że winowajcę trzeba by jakoś rozgrzeszyć, bo to nie jego wina, że porusza się tak ciężko i niezręcznie. Ale nie czas na głupstwa: pani nauczycielka przychyla się do głosów oskarżycielskich, pogłębia ich surowość i stwierdza, że przez jednego takiego gagatka cała milusińska klasa traci swą dobrą opinię: gagatka trzeba więc zbiorowo i surowo potępić. I na tym kończy się ta lekcja wychowania obywatelskiego.
Pani nauczycielka jest kobietą młodą, energiczną; z twarzy jej bije zdecydowanie i samozadowolenie, że się tak dobrze zadanie wychowawcze spełniło. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Egzekucja zbiorowa przyszła na miejsce rozmowy z winowajcą, hasło integracji zamieniono straszakiem izolacji, samotnego (ponoć) łobuziaka napiętnowano, jako „innego i gorszego”, ze skarżypyt i lizusów klasowych uczyniono rzeczników cnoty sprawiedliwości. Za kilka lat rozpozna pani nauczycielka te skarżypyty w dojrzałym życiu społecznym i będzie się im dziwić niepomiernie.
Po lekcji wychowawczej, gdzie swawolnego Dyzia skazano na psychiczną banicj i po innej rozmowie z nauczycielką, która udowadnia, wbrew własnym przekonaniom, że grudniowe czarne jest białe - dzieci wychodzą ze szkoły. I są bardziej dorosłe niżby można było przypuszczać. Dzięki telewizji i radiu, gazetom i kinu - wiedza to, czego nie wiedzieli ich rodzice; szkoła uczy ich tak zwanej elastyczności - cnoty nader dojrzałej. Są to dzieci gazetowo poinformowane i technicznie przysposobione do życia. Nie wiadomo tylko czy dla nich mądrość, dobroć i wrażliwość będą wartościami. Mówi się często o kryzysie szkolnictwa jako instytucji. Skromny, krótkometrażowy film Tomasza Zygadły o czymś innym powiada: o potrzebie wypracowania pedagogicznego autorytetu. Właśnie wypracowania! Bo autorytet nauczyciela to coś więcej niż miejsce wysiedziane na profesorskim krześle. To człowiek, który czuje i myśli: któremu zależy, żeby inni czuli i myśleli.