Tym, od czego uciekamy, jest doświadczenie obojętności świata, a próby przezwyciężenia tej obojętności stanowią ośrodkowy sens ludzkich zmagań z losem w jego codzienności i w jego ekstremach.
Leszek Kołakowski, „Obecność mitu”
Świat „33 scen z życia” Małgorzaty Szumowskiej to świat w którym nie ma Boga - a przynajmniej pozostaje On nierozpoznany. Nie tylko nie ma Boga - nie ma też innej Wielkiej Narracji, nie ma Mitu, który wypełniłby lub wyjaśnił pustkę po stracie najbliższych. Bo choć śmierć Boga ogłoszono już dobrą chwilę temu, to dziś - jakby na nowo, bo po raz pierwszy dla syna czy córki - umierają ludzie, którzy zawsze do tej pory byli.
Nihilizm, który widzi w filmie Szumowskiej Piotr Wojciechowski („Kino” 2008, nr 12), to nic innego, jak próba poradzenia sobie ze śmiercią w sytuacji, gdy nie ma Nikogo i Niczego Większego, kto/co mogłoby pomóc, pocieszyć, dać uspokojenie. Ale czy takie postawienie sprawy oznacza sytuowanie się poza kulturą - co stanowi najpoważniejszy zarzut autora w stosunku do reżyserki „33 scen”?
Autor artykułu pisze:
Wszystko co jest kulturą, co jest religią, jest w pewnym sensie receptą na przeżywanie śmierci i dziwi się jak można szukać pomysłów na życie poza tymi systemami. Czy może być tak, aby twórca kultury - reżyser, pisarz, kompozytor, kapłan, filozof, fotografik - znalazł się poza kulturą, stracił więź ze źródłami sensu, widział sens jako purnonsens?
Wydaje się, że to właśnie śmierć jest tym doświadczeniem, które każe bardziej krytycznie przyjrzeć się wszelkim znanym i narzucającym się Mechanizmom Pocieszania. A teksty kultury oswajają ze śmiercią, ale w momencie próby receptą przecież nie będą. Punkt wyjścia zawsze będzie podobny. Odkrycie bezsensu odchodzenia, odkrycie swojej bezradności wobec tego faktu, poszukiwanie czegoś, co jednak będzie pewne i stabilne.
Na przeżywanie śmierci nie ma żadnych recept - powiedziała Szumowska. Jak ma się to do tego, że wcześniej we wspomnianym przez Wojciechowskiego dokumencie „A czego tu się bać" takie właśnie recepty pokazała? Otóż pewnie ma się w ten sposób, że są to recepty przepisane dla innych pacjentów. Nie są one wyrafinowane, ale skuteczne. Dają mieszkańcom mazurskich wsi może nie uciszenie i spokój, ale włączają w pewien bezpieczny świat ustalonych zasad i zachowań. Szumowską ten świat zafascynował, znalazła w nim ludową mądrość - jakkolwiek banalnie może to zabrzmieć - mądrość ludzi, którzy w obliczu śmierci drogich sobie osób chcą znaleźć odpowiedzi na nękające ich wątpliwości oraz strach. Szumowska jest wiejskim sposobem myślenia poruszona i zaskoczona, ale to nie jest jej doświadczenie i nie będzie ono dla niej pocieszeniem Nie chodzi tu nawet o wspomniany brak wyrafinowania, przeciwstawienie chłopskiej prostoty i intelektualnego namysłu, ale raczej o świadomość konwencjonalności i umowności tamtych rozwiązań. Niczym etnografka reżyserka je odnotowała, zachwyciła się (bezpretensjonalnością, wiarą, oczywistością, naturalnością) sama jednak zachowała dystans badacza.
I ten właśnie dystans podziela z Szumowską bohaterka jej fabularnego filmu. Co prawda na ekranie Julia nie boryka się z żadnymi receptami, ba, w ogóle nie ma z nimi do czynienia ale to dlatego, że nie musi już niczego sprawdzać; wie, że oparciem byli dla niej ludzie. Przede wszystkim ci właśnie, których teraz zabrakło.
Co uderza w „33 scenach z życia”? Niezwykłe wyczulenie na umowność, na społeczny charakter ludzkich zachowań, a także na ich psychologiczną użyteczność. I odrzucenie—niejako z góry i z pełną premedytacją wszelkich konwencji. Taka postawa wobec świata charakteryzuje nie tylko Julię: bohaterka nie jest wyjątkiem. Otaczają ją ludzie, którzy także są nieufni wobec wszelkich rytuałów i przyjętych norm. Zbolałe miny w szpitalu, współczucie dla umierającej, wzajemne wspieranie się rodziny, ubieranie zmarłej – wszystkie te zachowania zostają wywrócone na lewą stronę, zaglądamy im pod podszewkę i widzimy szwy. Ginie gdzieś krój tego ubrania (przebrania?), mamy głównie to, co pod spodem, co wyciąga się rzadko, a już na pewno nie skupia na tym uwagi. Toż to czysta postmodernistyczna gra z tym, co ukryte, zakryte, ujawnianie dna. Ale w tym akurat przypadku ta gra nie ma nic wspólnego z dekonstrukcją dla samej dekonstrukcji.
Tu chodzi o doświadczenie egzystencjalne, o śmierć. Emocje są prawdziwe. Żal i bezradność. Osamotnienie. Rozpacz.
W umieraniu i śmierci osób bliskich najdotkliwsze jest to właśnie, że stają się wobec nas obojętni, zatopieni niejako bezpowrotnie w miejsce, skąd demonstracyjnie okazują nam zupełny brak zainteresowania nami
– pisał Leszek Kołakowski. Śmierć bliskich budzi niepokój i antycypuje śmierć własną. I sprawia, że człowiek w przejmujący sposób doświadcza obojętności świata. Stąd też siła filmu Szumowskiej -dzięki jego formalnej doskonałości, widz zostaje włączony w to doświadczenie.
Wojciechowski sugeruje, że rozpadanie się świata, pokazane w filmie, ma wymiar nie kosmiczny a środowiskowy. Ekranowy pozbawiony wartości świat wyrósł z doświadczenia nie-uniwersalnego, dlatego wnioski, jakie z niego wyciągniemy, nie mogą mieć uniwersalnego charakteru. Artykuł Wojciechowskiego to obrona przed chaosem i zamętem, wołanie o wartości, o które można się oprzeć. Szumowska takiego oparcia dać nie chce. Odwołując się znów do Kołakowskiego: charakterystyczne dla niej wydaje się takie działanie, by przyjąć do wiadomości obojętność świata w pełni zrozumienia i utrwalać te sytuacje wspólnoty z ludźmi, które są nam dostępne, odpychając pokusy rozwiązań doskonałych, szukając satysfakcji cząstkowych; zaniechać daremnych starań, aby świat uczynić przyjaznym, stawić czoło jego wiecznemu nieoswojenia. Zostają więc relacje z innymi ludźmi, relacje niedoskonałe, często tymczasowe. Julia godzi się na to. Świat nie będzie już spójny. Ale powinien być znośny.
Tyle tylko, że sam autor „Obecności mitu” zauważa, iż nie jest pewne czy jest to projekt wykonalny. Poczekajmy więc do następnego filmu Małgorzaty Szumowskiej, ale jej dzisiejszą diagnozę trzeba uszanować.