Dwa głośne ostatnio filmy – debiut Marcina Koszałki „Takiego pięknego syna urodziłam” i „Oni” Ewy Borzęckiej, autorki głośnej „Arizony” - wykraczają poza tradycyjne normy polskiego dokumentu. Koszałka łamie barierę rodzinnej intymności. Borzęcka ukazuje ludzi z dołów społecznych i nie wyprowadza z tego żadnych konstruktywnych wniosków. Oba filmy dotykają patologii życia, a ich sens zawiera się w samym akcie obserwacji.
Koszałka małą kamerą wideo sfilmował własną matkę w trakcie niekończących się rodzinnych awantur. Matka wylewa z siebie potok pretensji do syna, przerzuca na niego swoje niezadowolenie z życia, poczucie niespełnienia. Słuchając jej monologów, nabieramy podejrzenia, że wszystko to jest grane, a matka jest postacią podstawioną jak we wczesnych dokumentach Piwowskiego.
Jednak nie - to tylko życie wygląda jak gra. Reżyser zapewnia, że oglądamy autentyczny materiał, a rodzice zgodzili się na emisję filmu. Dopiero ten drugi fakt stanowi o niezwykłości przedsięwzięcia. Dla rodziny Koszałków ten film będzie wstrząsową terapią, w jakiejś mierze stanowi terapię także dla widza, który rozpozna w jego bohaterach siebie lub swoich bliskich. Na naszych oczach toczy się pojedynek matki z synem. Jej bronią są wyzwiska, jego bronią - kamera. Czy filmując swoją matkę, syn w gruncie rzeczy nie walczy o akceptację z jej strony?
Jak wiele zaufania ma młody reżyser do terapeutycznej siły mediów! Artyści XX-wieczni przerobiliby sytuację rodzinną na wiersz, opowiadanie, humoreskę lub horror. Młody Gombrowicz czy młody Bergman swoje kompleksy rodzinne odreagowywali w sztuce. Współczesne dziecko mediów nie przerabia życia na sztukę - ono je tylko podpatruje, ujawniając automatyzm ludzkich zachowań. W ostatniej scenie filmu syn pyta matkę: „Obejrzałaś materiał? Co o tym myślisz?”. Jej reakcja jest zaskakująca: „Cóż, przykre... jak człowieka poniosą nerwy, to rani swoich najbliższych...”. Dzięki synowi przekonała się, jak okropną rolę odgrywa w teatrze życia codziennego. Imponujące, że miała odwagę pokazać nam siebie w tej roli.
Czy to nie świadczy o powszechnej zmianie stosunku do mediów? To, co kiedyś mogło być dostępne w wąskim gronie odbiorców, zostaje wywlekane na forum publiczne. Przesuwa się granica między tym, co jest dopuszczalne publicznie i prywatnie. Nowa technika wideo pozwala wchodzić między ludzi z kamerą w sposób prawie niezauważalny, rejestrować to, co widzimy, bez ingerowania w materię rzeczywistości. Gdzie przebiega granica między epatowaniem a dążeniem do prawdy? Kiedy czujemy więź z człowiekiem na ekranie, kiedy oglądając jego nędzę czy patologię, mówimy sobie: to także mnie dotyczy, na jego miejscu mógłbym być ja lub ktoś z moich bliskich, wtedy pierworodny grzech kina - podglądanie zostaje zgładzony.
Dokument Ewy Borzęckiej „Oni” oparty jest na odwrotnej zasadzie niż film Koszałki. On próbował obcym okiem zobaczyć własny dom, swoje własne życie. Borzęcka próbuje oswajać to, co obce, odrażające. Słucham w jej filmie dialogu dwóch starych pijaczek, które zaczepiają mężczyzn przed bramą warszawskiej kamienicy. Nagle odkrywam, że znam to miejsce - mieszkałem kiedyś w tym domu, znam z widzenia te kobiety, podobnie jak żebraków z Centralnego występujących u Borzęckiej; podchodzili nieraz po prośbie do mojego stolika.
Ambicją dokumentalistów polskich lat 70. była synteza; cząstkowy obraz rzeczywistości zastępował całość, na zasadzie pars pro toto. Film Borzęckiej nie prowadzi do żadnej syntezy - chodzi o uchwyconych migawkowo konkretnych ludzi. Borzęcka porusza się po peryferiach życia społecznego z dezynwolturą, która niektórych oburza, i z bezinteresownością, która imponuje. Myślę, że więcej w jej filmach sentymentalizmu niż okrucieństwa. Można zarzucić im wiele, ale nie to, że reżyserka manipuluje ludźmi. Przeciwnie, Borzęcka pokazuje swoich nędzarzy „na surowo”, takich, jakimi są na pierwszy rzut oka, i jak sami siebie chcieliby przedstawić. Każdemu z tych „zbędnych ludzi” daje pięć ekranowych minut. Chaotyczna mozaika scen nie ma charakteru socjologicznej sondy - to raczej kronika podróży autorki przez podziemny świat, jak z przyszłościowej noweli Wellsa; świat, który jest obok nas, na wyciągnięcie ręki, i do którego teoretycznie każdy może trafić.
Przebiegamy dworce, noclegownie i kanały ciepłownicze, gdzie koczują bezdomni. Meliny pijackie, wysypiska śmieci. Razem ze śpiewającym żebrakiem pukamy do drzwi mieszkań. Trafiamy na ludzi upośledzonych, starych samotnych. Mężczyznę w grubych szkłach, który przed kamerą występuje z misiem, w dzieciństwie mamusia „uderzyła siekierą w głowę”. Brodacz siedział w stalinowskim więzieniu. Kogoś innego wyrzucili z domu pasierbowie. Ten żebrze z fantazją, tamten przyjaźni się ze szczurami, jeszcze inny kocha się w nienormalnej z kanałów. Borzęcka pokazała tych ludzi jak jedno plemię. Tworzą oni rosnącą armię niedostosowanych, odrzuconych, nieudacznych, żyjących poniżej cywilizacyjnej normy.
Nie ma żadnego radykalnego rozwiązania ich sytuacji. Omijamy ich wzrokiem, Borzęcka zatrzymuje na nich spojrzenie. Czy to mało? Na dnie odnajdziemy wszystko co ludzkie: poczucie godności, lojalność, przyjaźń, miłość. Może to niewłaściwa analogia - ale z podobnym uczuciem oglądałem przed laty „Dotknięcie” Marcela Łozińskiego, dokument o kolejce pacjentów czekających na uzdrowiciela Harrisa. Sam reżyser nie ceni tamtego filmu. Kiedyś doszukiwano się w nim metafory „Solidarności”. Ale mnie wystarczał nagi obraz tej ludzkiej kolejki. Pamiętam go już 20 lat.
Za mało było w polskim dokumencie bezinteresownej obserwacji życia, kina bezpośredniego, kina prawdy. Za dużo mentorstwa. Teraz nadrabiamy zaległości.